Być może powinniśmy iść za przekazaną mi przez Marcina radą Pani Profesor i nająć przewodnika, który oprowadziłby nas najpierw po El Pueblo de Los Angeles, a potem pokazał inne, nieznane przeciętnemu turyście zakamarki Miasta Aniołów. A jednak first things first: zamiast zabytków kultury, wybraliśmy pomniki popkultury.
W języku polskim nie istnieje chyba wyraz „hotdogarnia”, a przecież jego desygnat jest jak najbardziej realny. Nawet jeśli nazywa się Pink’s i mieści w stolicy nierealności – w Hollywood, na rogu La Brea i Melrose Avenue.
Jest to miejsce zupełnie niepozorne, a przecież jadają w nim gwiazdy ekranu i estrady. Wszystkie ściany wypełnione są ich fotografiami z dedykacjami, które są nierzadko odą do znakomitych w smaku hotdogów. Ale my nie dlatego przyjechaliśmy do Pink’s na nietypowe śniadanie.
Pretekstem była jedna ze scen z filmu „Mulholland Drive”, której opis nie zabrzmi szczególnie atrakcyjnie: dwóch zbirów wypytuje prostytutkę (kurwę?! a którą?) o to, czy na ulicach nie pojawiła się ostatnio jakaś nowa dziewczyna. A potem cała trójka wsiada do zaparkowanego na tyłach Pink’s vana.
Obecność w filmie Davida Lyncha odzwierciedlenie znalazła też w menu hotdogarni. Upamiętniający film, drogocenny, bo kosztujący ponad 6 dolarów hotdog o nazwie Mulholland Drive składa się nie tylko z bułki, parówki i cebuli, ale także bekonu i grzybów, a wszystko to polane jest roztopionym serem. Potrawa niejadalna, a przynajmniej nie bez ubrudzenia siebie i wszystkiego dookoła.
Z Pink’s pojechaliśmy do historycznego dystryktu El Pueblo de Los Angeles, czyli po prostu na stare miasto lub, jak kto woli, starówkę. Nie zabawiliśmy tam jednak długo; przeszliśmy się jeszcze na dworzec Union Station, a potem ruszyliśmy od razu do ścisłego centrum.
Pierwszym punktem był budynek ratusza.
Bez wielkiego problemu, choć oczywiście po przejściu przez wykrywacz metali i otrzymaniu przepustki, wjechaliśmy trzema windami (pierwsza jeździ tylko do 22 piętra, druga – z 22 na 26, a trzecia – z 26 na 27; na szczęście nie musieliśmy męczyć się schodami) na taras widokowy.
Byliśmy jedynymi turystami w tym miejscu, i to nie tylko dlatego, że w sali tuż przy okrążającym wieżę ratusza tarasie odbywała się impreza dla pracowników komunalnych. Po prostu turyści omijają raczej downtown.
Kolejne z odwiedzonych miejsc to Bradbury Building przy Trzeciej Ulicy i Broadwayu.
Nie będę o nim pisać, bo każdy może wrzucić nazwę w Google, albo obejrzeć fragment polecanego już przeze mnie filmu „Los Angeles Plays Itself”:
Ponad godzinę spędziliśmy w fantastycznym miejscu: księgarni „Last Bookstore”. Nazwa jest ironiczna, ale to bardzo smutna ironia, bo chyba rzeczywiście to jedna z ostatnich księgarni w Los Angeles.
Na parterze mieszczą się regały tematyczne z książkami nowymi i używanymi w bardzo przystępnych cenach. Ale bardziej szokująca jest wizyta na piętrze: regały z dziesiątkami tysięcy książek tworzą prawdziwy labirynt.
Robi to duże wrażenie, mimo że zgromadzone tam pozycje to w 99% literatura czwartego sortu. Każda książka kosztuje jednak tylko jednego dolara. Dlatego też właściciele księgarni zalecają używanie kartonów.
Dźwigając torby z zakupionymi książkami podjęliśmy naszą popkulturową wycieczkę i dotarliśmy do skrzyżowania ulic Flower i 5th, czyli miejsca słynnej strzelaniny w filmie „Gorączka”.
W poniższym klipie akcja zaczyna się około 5:15:
Mimo, że w Los Angeles filmy kręci się nieustannie, trzeba uważać. Otóż szedłem sobie z iPhonem w ręce, filmując dokładnie miejsce starcia policji (pod przewodnictwem Ala Pacino) z bandą rabusiów (których szefem był Robert De Niro), aż dotarłem na patio budynku będącego siedzibą Citibanku. W „Gorączce” jest to wyjście z rabowanego banku. I wtedy stała się rzecz, którą przewidywałem, widząc krążących po okolicy ochroniarzy. Wielbiciel muzyki monofonicznej (wnoszę z tego, że miał słuchawkę tylko w jednym uchu) w ciemnym garniturze zbliżył się do mnie i uprzejmie zapytał, czy jestem tu z ramienia zarządcy budynku. Równie uprzejmie oświadczyłem, że nie, ale pozwalam sobie zrobić kilka zdjęć tego miejsca, albowiem kręcono w nim znany mu zapewne film „Gorączka”. „W takim razie nie ma problemu, przepraszam”, odetchnął pan w ciemnym garniturze. „A swoją drogą, to był świetny film”, dodał i poszedł sobie. A przecież mogłem być z Al Kaidy – nie wiem tylko, po co miałbym w takim razie atakować saudyjski bank.
Skoro nie zostałem rzucony na ziemię i skuty kajdankami, mogłem skierować nasze kroki w jeszcze jedno miejsce. Przy Spring Street w filmie – tak, jestem nudny – „Mulholland Drive” mieściło się biuro, w którym reżyser Adam Kesher spotkał się z braćmi Castigliani. W poniższym klipie – fantastycznej i słynnej „scenie z espresso” – niestety Spring Street nie ma (pojawia się chwilę przed i po niej). Ale, skoro scena jest fantastyczna i słynna, pozwalam sobie ją przypomnieć.
Długo można by krążyć ulicami Los Angeles w poszukiwaniu znanych z ekranu lokalizacji. Przyszła jednak chwila, że musieliśmy skończyć naszą wędrówkę. Zaczęło się ściemiać, a ulice downtown nie wydały się nam miejscem szczególnie bezpiecznym.
Ogromna liczba bezdomnych trochę mnie zaskoczyła. Nawet w odwiedzonych przez nas w ubiegłym roku Nowym Jorku i Chicago nie widziałem takiej ich liczby. Jak mówił Bill Hicks, kiedy obserwujemy taką sytuację, przychodzi do głowy dziwaczna myśl, że być może system jednak nie działa poprawnie…
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.